Pokazywanie postów oznaczonych etykietą książki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą książki. Pokaż wszystkie posty

SPRAWA NINY FRANK, TYLKO MARTWI NIE KŁAMIĄ K. BONDA

sprawa niny frank, tylko martwi nie klamia katarzyna bonda


Znowu powrócę do tematu książek Katarzyny Bondy, o których pisałam już TU. Jednak tym razem są to kryminały tej pisarki. Sprawa Niny Frank, Tylko martwi nie kłamią i Florystka stanowią swego rodzaju trylogię. Chronologicznie książki powinny być w tej kolejności, ale ja czytałam od końca i nie było to wielkim problemem. Niestety pożyczając książki z biblioteki trafiają się w różnej kolejności, zwłaszcza kiedy cieszą się takim powodzeniem jak kryminały Bondy. Czeka się na nie po kilka miesięcy, ale warto. 
Nagle stałam się zagorzałą fanką literatury kryminalnej, odstawiając wszelkie lekkie i przyjemne romanse na bok. Co wcale nie oznacza moich ukrytych skłonności do chęci popełnienia zbrodni doskonałej, która nie zostałaby odkryta przez żadnego psychologa policyjnego. Po prostu literatura i sposób pisania autorki mi odpowiada, trzyma w napięciu, powodując, że chce się książkę pochłonąć, a nie czytać codziennie po trzy strony na "dobry sen". 
Jest jedna specyficzna rzecz przy wszystkich przeczytanych przeze mnie książkach Bondy. Mianowicie, w każdej jak dla mnie jest coś, co nie jest do końca wyjaśnione. Nie umiem tego wytłumaczyć, bo niby zbrodnia zostaje rozwiązania, a morderca zdemaskowany, ale w każdej tkwi tajemnica związana ze zbrodnią lub jej wykonawcą, która nie do końca w oczywisty sposób jest wyjaśniona "kawa na ławę". Coś, co karze się zastanowić nad książką i nie pozwala o niej zapomnieć. Może jest to kwesta powiązania historycznego i połączenia dawnej zbrodni z aktualną, co tworzy powieść wielowątkową, tak jak w "Tylko martwi nie kłamią", we "Florystce", albo w "Okularniku". A może autorka specjalnie wprowadza rodzaj nie wyjaśnionego w 100% wątku, ćwicząc nasze szare komórki? Chwilami mnie to drażni, że po przeczytaniu książki zaczynam sama kolejny raz rozważać opisaną zbrodnię, jej motywy, powiązanie z inną zbrodnią, życie ofiary i mordercy, cała wielowymiarowość powieści. Bo fakt jest nie podważalny, to są książki wielowątkowe, nie oczywiste i wymagające skupienia uwagi, a nie wyłączenia się podczas 10 sceny miłosnej pospolitego angielskiego romansu. I mam wrażenie, że nie odkrycie zabójcy jest tu celem, na który się czeka jak w przypadku klasycznego kryminału i pewnie właśnie dlatego nie wyjaśnia ono wszystkiego. Tu jest to raczej dodatek do całej zbrodni, jej tła, historii, ich powiązania i pracy profilera.

Sprawa Niny Frank, Tylko martwi nie kłamią i tu należy wymienić Florystkę, są powiązanie postacią głównego bohatera, psychologa śledczego Huberta Meyera. Ich chronologia ma tu wpływ wyłącznie na kolej życia osobistego profilera, a nie na powiązanie zbrodni, więc nie ma decydującego znaczenia. Treści przybliżać nie zamierzam nie będę, bo to ostudza zapał czytania, chociaż jeśli ktoś którąkolwiek przeczyta i wpasuje się w jego gust, nie ma mowy o braku chęci do czytania pozostałych.

Czytaj dalej...

ZBRODNIA NIEDOSKONAŁA Katarzyna Bonda, Bogdan Lach

zbrodnia niedoskonala katarzyna bonda bogdan lach

Książki Katarzyny Bondy cieszą się ogromną popularnością. Na każdą jej powieść w bibliotece trzeba czekać kilka tygodni, albo miesięcy. Tak, wypożyczam, nie kupuję, o czym pisałam TU. Dla jeszcze nie zorientowanych pani Bonda pisze kryminały. Ale nie kryminały pokroju Agaty Christie, czy przygód Sherlocka Holmesa, jakimi dosyć już dawno się zaczytywałam. Tu na scenę wkracza postać profilera, czyli psychologa śledczego, który na podstawie sposobu dokonania i wykonania zbrodni, wyboru jej miejsca i ofiary, nakreśla profil psychologiczny zabójcy. W ten sposób pomaga zawęzić grono podejrzanych i po odpowiednim sposobie przesłuchiwania, ostatecznie złapać winnego. Przeczytałam już osławionego Okularnika, Florystkę, a teraz przyszła kolej na Zbrodnię niedoskonałą.
Książka ta powstała przy współpracy z Bogdanem Lachem, policjantem i profilerem. Nie jest to jednak powieść, to raczej opis zbrodni rozwiązanych przy udziale tegoż właśnie psychologa śledczego. Jest to oczywiście niewielki wycinek rozwiązywanych przez niego spraw.  Opis zbrodni jaki czytamy, to od sposobu jej dokonania, poprzez tok myślenia Lacha, aż po wnioski i profile morderców, które nakreślił.  Czytelnik dowiaduje się, jak na podstawie wyboru ofiary, jej charakteru, sposobie bycia i kontaktach z ludźmi, można określić kto dokonał zbrodni. Na podstawie tych danych, profiler bezbłędnie potrafi określić wykształcenie, status społeczny, wiek, cechy osobowości, a nawet wygląd sprawcy i jego związek z ofiarą, co skutecznie pozwala wytypować sprawcę.
Pokazuje, jak z pośród ogromnej liczby ludzi, stopniowo zacieśniać grono podejrzanych, by w rezultacie bezbłędnie wskazać mordercę i jak podczas przesłuchania złamać go, by przyznał się do winy.
Dla zwykłego śmiertelnika jak ja, jest bardzo zaskakujące, że psycholog, nawet wiele lat po dokonaniu zbrodni potrafi ją rozszyfrować. To, że z pozoru nie istotne szczegóły, całkowicie nie związane ze sprawą, potrafi połączyć w całość niczym puzzle układanki.
Może się wydawać, że tak szczegółowy opis zbrodni i sposób rozwiązywania spraw, mogą być doskonałą "lekcją" do popełnienia zbrodni przez potencjalnego gwałciciela, mordercę czy podpalacza. Bogdan Lach jednak twierdzi inaczej, że każdą zbrodnię traktuje się indywidualnie i zawsze można dotrzeć do sprawcy za pomocą profilu właśnie, a każdy, nawet najlepiej przygotowany zostawia jakieś ślady i znaki, co tylko potwierdza fakt, że nie istnieje zbrodnia doskonała. Może tylko nie zostać wykryta przez błąd lub niedopatrzenie organów ścigania.

Znacie? Czytaliście?
Czytaj dalej...

W DOMU MADAME CHIC Jennifer L. Scott

W domu madame chic jennifer l.scott


Trwa era poradników, zdecydowanie to one dominują na półkach i w sieci i mam wrażenie, że co rusz pojawia się jakiś nowy. My europejki mamy czerpać inspiracje od francuzek, koreanek, japonek i jeszcze pewnie się okaże kogo jeszcze. Oczywiście nasze rodzime poradniki też powstają (w końcu trend jest i trza dotrzymać mu kroku), jak chociażby Perfekcyjnej Pani domu, ale nie miałam ani okazji, ani planów żadnego czytać. Chociaż wróć. Miałam w rękach pozycje naszych blogerek- szafiarek Charlize Mistery i Katarzyny Tusk. Tej pierwszej raczej z przypadku, bo jej bloga nie odwiedzam, a książka była w pudełku Inspiredby, natomiast na makelifeeasier zerkam czasami i książkę dorwałam z czystej ciekawości, co to sławna córka polityka naskrobała. Oczywiście pewnie Was nie zaskoczę stwierdzeniem, że żadna nie powaliła mnie na kolana, nie nauczyła niczego nowego, ani nie pokazała nic odkrywczego. Chyba jestem na nie za stara po prostu, może to wynika z faktu, że obie autorki są ode mnie młodsze, ale tak czy siak, kojarzą mi się z książkami dobrymi dla nastolatek, maksymalnie 21-22 latek (patrząc z autopsji na swój pogląd i wiedzę na temat stylu i garderoby), co oczywiście może być zaletą, jeśli do takich czytelników z założenia kieruje się książkę. 

Zatem jedynym z tych bijących rekordy popularności poradników, który na prawdę mnie do czegoś zainspirował była "Magia sprzątania" i pewnie za wiele spodziewałam się po Madame Chic i jej poradach. Autorką jest Jennifer L. Scott, autorka znanego amerykańskiego bloga dailyconnoisseur. Spotkałam się z pozytywnymi opiniami o "Lekcjach Madame Chic" i chciałam przeczytać tą książkę, ale niestety w bibliotece była tylko jej kontynuacja "W domu Madame Chic". Cóż, jeśli pierwsza książka jest podobna to cieszę się, że nie przyszło do głowy mi jej kupić... 
Ale po kolei. Początek jest obiecujący...

"...Tkwisz pogrążona w kompletniej beznadziei. Któregoś popołudnia idziesz kupić sobie nową pomadkę do ust albo buty, w nadziei, że to poprawi ci nastrój. Przez chwilę jest lepiej, ale euforia nie trwa długo. Nie czujesz się spełniona w domu. Podglądasz znajomych na Facebooku- robią oszałamiającą karierę zawodową i maja takie udane życie prywatne- a potem myślisz o całym bałaganie, jaki cię otacza. A przecież nie tak miało być. Całodzienne sprzątanie? Niekończące się pertraktacje z dziećmi? Kłótnie z mężem?Chciałabyś teleportować się do Paryża i choć przez jedno popołudnie pobyć kimś innym...."

... i już mi się zdawać zaczęło, że mnie coś olśni, tak jak w przypadku wspomnianej wyżej Magii sprzątania, otworzy oczy, rozjaśni umysł, pomoże spojrzeć z dystansu. A tu klops... a na dodatek podwójny.

Niestety w praktyce książka nie robi według mnie tego, co najważniejsze. Nie motywuje. Z mojego punktu widzenia porusza tyle tematów, że w gruncie rzeczy jest o niczym. O domu, wnętrzach, dzieciach, gotowaniu, ubieraniu, przyjmowaniu gości, porządkach, urodzie, pielęgnacji, hodowli roślin, medytacji, fryzurach, aromaterapii, a nawet muzyce... Właściwie wszystko zostało w niej poruszone, co się tylko dało, a tak na prawdę nie wiele wnosi. Przychodzi mi na myśl, że jest dla znudzonych życiem i sfrustrowanych gospodyń domowych, wprost rodem z Desperate Housewives, które mają czas czas i ochotę wyprawiać proszone herbatki dwa razy dziennie o 11 i o 17. Sama mogę się nazwać gospodynią domową, ale takiego schematu raczej nie planuję przedstawiać i chyba sama nie umiałabym wygospodarować. W moim przekonaniu ktoś kto ma dzieci i nawet nie pracuje typowo na etacie, a te dzieci powiedzmy chodzą do szkoły czy przedszkola, to wykorzystuje te kilka godzin w inny sposób niż ploteczki przy kawce z koleżankami i analizie doboru serwetek do talerzyków, przy oczywiście domowym cieście. 

Tu się właśnie sprawdza przysłowie "co jest do wszystkiego, to jest do niczego", chociaż ogólne przesłanie książki jest bardzo sensowne. W skrócie chodzi o to by cieszyć się każdą chwilą, we wszystkim odnajdywać szczęście, być pozytywnie nastawionym do wszystkiego, pełną akceptacji zwłaszcza do siebie. W końcu nazwa bloga - koneserka codzienności, nie wziął się znikąd. Niestety kwintesencja tych porad ginie gdzieś w gąszczu farmazonów i bzdur o robieniu kanapek ze szczypiorkiem. Myję kibel to myję kibel, ścieram kurze to ścieram kurze, obieram ziemniaki to obieram, a nie dopisuję temu jakąż wyższą ideologię szczęścia w każdej z tych czynności. Co jednak wcale nie znaczy, że robię to jak skazany na ścięcie, po prostu robię i już. Tak samo sory, ale nie włożę kiecki, w której mam iść na wesele, do mycia wanny, bo mam na to ochotę i w końcu mam korzystać z każdej chwili. Czyli jak zwykle we wszystkim należy zachować umiar i zdrowy rozsądek. Także w czytaniu poradników...


Ale, ale. Przedstawiam dwie rzeczy, które mnie zaciekawiły i z pewnością je wypróbuje. A może je już znacie?


Uniwersalny płyn do czyszczenia:

1 filiżanka wody
1 filiżanka octu spirytusowego
40 kropelek olejku lawendowego lub z drzewa herbacianego

Zmieszaj wszystkie składniki w szklanej butelce z rozpylaczem i przechowuj w chłodnym, ciemnym miejscu.

Ocet do czyszczenia jest znany, ale przyznaję się bez bicia, że nie próbowałam, a zapach lawendy ponoć skutecznie niweluje jego zapach.


Bezmączne ciasto czekoladowe

115 g gorzkiej czekolady (ale nie bez cukru)
1/2 filiżanki niesolonego masła
3/4 filiżanki cukru kryształu
3 duże jajka
1/2 filiżanki niesłodzonego kakao w proszku przesianego przez sito
Cukier puder do oprószenia

Nagrzej piekarnik do 180 stopni. Wysmaruj masłem okrągłą formę do pieczenia o średnicy 20 cm. Wyłóż dno formy woskowanym papierem. Natłuść papier masłem. Pokrój czekoladę na małe kawałeczki. Rozpuść w kąpieli wodnej czekoladę i masło, cały czas mieszając, do uzyskania kremowej konsystencji. Wyjmij garnek z kąpieli wodnej i dodaj cukier, wymieszaj. Pozwól mieszance ostygnąć. Wbij jajka. Dodaj 1/2 filiżanki kakao, przesiewając je przez sitko, i dokładnie wymieszaj. Wlej ciasto do formy i piecz około 25 minut. Kiedy ostygnie wyłóż odwrotnie , spodem do góry, na paterę. Oprósz cukrem pudrem i podawaj z malinami.

Czyli wariacja na temat brownie. A że brownie nie robię, to chętnie sprobuję.

Czytaj dalej...

"Magia Sprzątania"- książka nie tylko o sprzątaniu


"Magia sprzątania" Marie Kondo- książka ta wpadła mi w ręce jakiś czas temu i myślę, że nadeszła pora by o niej napisać. Z założenia nie czytuję poradników, a tym bardziej nie kupuję, o czym pisałam (Dlaczego nie kupuję książek). W ogóle jakoś nie kręci mnie ten typ książek i traktuję je jako zbiór pseudo porad, z których mało która ma rzeczywiste odzwierciedlenie  w życiu. Należy zatem nie brać ich do siebie, nie czytać dosłownie i umiejętnie filtrować podane w nich informacje.
Czytaj dalej...

Dlaczego nie kupuję książek

dlaczego nie kupuje ksiazek


Polak kupuje średnio 1,5 książki rocznie, za to według Danych Biblioteki Narodowej w roku 2014 więcej niż jedną książkę przeczytało nie wiele ponad 40 %.
O ile z pierwszą informacją się zgadzam, o tyle co do drugiej myślę co jest grane!?!?! Jak to możliwe, że 60% naszego społeczeństwa nie przeczytało ani jednej książki?! Mnie, molowi książkowemu, nie chce się wierzyć po prostu. Może te dane uległy poprawie, albo zakłamaniu?

Ja z całą pewnością mocno podwyższam te statystyki, bo czytam 20- 30 książek rocznie. Jasne, kiedyś czytałam jeszcze więcej. Oczywiście, nie zawsze były i są to super ambitne tytuły, ale czy na przykład  bijący rekordy bestseller "50 twarzy Grey'a" możemy nazwać ambitną literaturą?  Jeśli tak, to prostuje, wszystkie książki, które przeczytałam, są na poziomie.

Czytam w zasadzie od zawsze, chociaż pamiętam, jak w pierwszej klasie męczyłam przez kilka miesięcy "Puc, Bursztyn i goście",a trochę krócej "Rogasia z doliny Roztoki", co uświadomiło mi, że różnie może być z literaturą prozwierzęcą u mnie, ale lody te zostały przełamane wraz z "Psem, który jeździł koleją". Nieco później ciężko mi było dotrwać do końca historii "O krasnoludkach i sierotce Marysi", dystansując mnie to literatury fantasy, mimo to czytanie pokochałam miłością pierwszą i całkowicie spełnioną. Potem już nie pamiętam, żeby przebrnięcie przez którąś książkę sprawiało trudność.
A kiedy troszkę później odkryłam biblioteki inne niż tylko ta szkolna, rozczytałam się na dobre. Epizody miałam różne, od literatury nastoletniej i niewinnych "romansów" dla małolat, klasyki w postaci wszystkich dziesięciu opowieści o "Ani z Zielonego Wzgórza", powieści Krystyny Siesickiej czy Małgorzaty Musierowicz. Chyba wtedy (kurcze brzmi to jakbym miała 50 lat!) dziewczyny czytały, a nie wampirze sagi jak dzisiaj. 
Później przeszłam fascynację  Stephenem Kingiem i jego "Carrie" czy "Grą Geralda", miłość do Sherlocka Holmesa, czy kryminałów Agaty Christie, aż do pozornie absurdalnych historii Kafki, albo Orwella. Skandynawskie sagi też poczytywałam, ale byłam za mało wytrwała, by dzielnie śledzić losy "ludzi lodu" w kilkudziesięciu tomach.
W sumie mogłam czytać, co tylko mi w ręce wpadło, przetrzebiłam wszystkie domowe książki, od jakiś pojedynczych kryminałów, paru książek dla nastolatek, a na harleqinach kończąc, a panie z okolicznych bibliotek znały mnie jako stałego klienta, który nigdy nie wychodzi z pustymi rękoma. Wówczas unikałam chyba tylko klasycznych biografii i poradników, ale to nic straconego, bo nadrabiam to teraz, o czym będzie osobny post. Lektury szkolne dzielnie czytałam, a wyrzuty sumienia zżerają mnie do dziś, za niedoczytaną do końca "Lalkę", której nie zdążyłam zwyczajnie dokończyć, a do której mam zamiar wrócić...

No i właśnie, kiedyś mimo korzystania z bibliotek, uwielbiałam książki nowe. Tą świadomość, że jestem pierwszą osobą, która kartkuje egzemplarz, dotyk i zapach nowej, świeżo z księgarni książki to było cos super. Eh... No i w sumie nadal tak uważam, tęsknym spojrzeniem zerkając w stronę Empiku ilekroć go mijam, ale książek nie kupuję. Zaskoczeni, że można lubić książki, kochać czytać, a ich nie kupować? Otóż można, właśnie wypożyczać.

No więc książek nie kupuję z prostych przyczyn:

-brak miejsca- no niestety nie ma bata, mieszkanie mi się rozciągnąć nie chciało. Ale moim marzeniem  z dzieciństwa był osobny pokój- biblioteka. Eh, może kiedyś się dorobię domu, na tyle dużego, że znajdzie się pokój z przeznaczeniem na bibliotekę właśnie.

- kurz- niestety, książki kurz lubią, a dużo książek to dużo kurzu. Nie jest to pożądany stan, zwłaszcza przy dziecku (i ostatnio matce) które wykazuje alergię na kurz i roztocza. No niestety, na  kolejną zamykaną szafę z przeznaczeniem na książki, miejsca już nie ma.

-kasa- w sumienie wiem czy to dobry powód, ale jeśli książkę mam przeczytać raz, a potem ma ten kurz zbierać, to osobiście nie wiedzę sensu jej nabywać. Tak, wiem, co ze mnie za konsument, który nie wzbogaca twórców. Chylę winna głowę i już się tłumaczę, że książki kupowałam przez lata, a ostatnio większość spakowałam i oddałam do biblioteki. W ten sposób przyczyniłam się do wzbogacenia dobra narodowego jakim są właśnie biblioteki. Pomyślcie, ile ludzi przeczyta książki dzięki takiemu gestowi. Nie mniej jednak, jak już ten dom z biblioteką będzie, to i kasy szkoda na nowe książki nie będzie.

Jak widać da się, no może po za książkami dla dzieci, których ilość dosyć szybko się u nas rozrosła, a ułożone są już prawie dwurzędowo. Tu wypożyczanie z biblioteki nie miałoby sensu, bo książki dziecięce są czytane wielokrotnie, te najulubieńsze są i były w użytkowaniu notorycznie, więc to konkretna inwestycja. W dodatku mogłyby ulec niekontrolowanemu zniszczeniu, w końcu różnie to bywa przy dwójce skrzatów...

A Wy kupujecie czy pożyczacie?

Czytaj dalej...
BeeMammy © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka edytowany przez BeeMammy